Dwa miesiące temu -
Siedzę w pracy, w zimnym pokoju, bo to przy północnej ścianie i “zawsze tu zimno”. Rozcierając zmarznięte dłonie, z zazdrością patrzę za okno. Te dwie niebosiężne kolumny, dwa znaki szczególne Wrocławia, widoczne z każdego prawie miejsca miasta – kominy elektrociepłowni, są o dwa kroki stąd. Wypełniają prawie cały widok za oknem, a na ciemnym niebie zimowego zmroku nie widać granic kominów, kontury domyślnie są gdzieś pomiędzy czerwonymi światłami ostrzegawczymi. Jak to możliwe, że tak blisko elektrociepłowni, a w pomieszczeniu jest tak zimno. Zamarzają myśli. Palce nie trafiają w klawiaturę. I zazdroszczę tym chmarom ptaków, które najnormalniej w świecie wykorzystują potężne prądy wstępujące ciepłego powietrza nad kominami i krążą majestatycznie, wciąż i wciąż...
Ciekawe, czy wracają tu specjalnie, czy w ogóle im przeszkadza chłód, czy po prostu coraz to nowe ptaki trafiają na ten “cud” przypadkiem i ślizgają się na ciepłej fali dopóki nie wypłyną zbyt daleko by się wciąż unosić...
Kominy mnogości funkcji i znaczeń. Tu w roli twórcy prądów powietrza, czyli czegoś, co naturalnie w mym nizinnym mieście istnieć nie może.
Dla mnie Kominy są wyznacznikiem odległości od miasta, znakiem smutku powrotu z wycieczki, z wakacji... Przy odpowiedniej pogodzie, jadąc z Wału Trzebnickiego można o wiele wyraźniej dostrzeć kilka razy dalej położone Karkonosze niż bliski, ale zatopiony w zgniłej mgle Wrocław. Tak, jadąc z Trzebnicy możnaby pominąć istnienie mego miasta, gdyby nie... Kominy. One jak peryskop wyglądają ze smogu lub jak chorągiewka wbita w mapę. Irytujące.
A teraz ta cała skomplikowana instalacja elektrociepłowni daje ciepło miastu, które kurczy się w sobie, bo już dawno nie zaznało tak dużych mrozów. Przy okazji Wielki Demirg Ciepła robi frajdę ptakom, choć nijak nie przypomina stożka wulkanicznego...
Miesiąc temu -
Najpierw rzeczywistość zupełnie straciła kształty pod grubą warstwą śniegu. To już nie puchowa kołderka zmiękczająca kontury, tylko nawał bieli, która zabrała część rzeczywistości na całe tygodnie. Bo przecież coś, czego nie widać – praktycznie na razie nie istnieje.
Śnieg bezwstydnie wytknął nam miejsca opuszczone i niepotrzebne. To, co nie musi i nie jest odśnieżone, widocznie po prostu nie musi istnieć. Tylko użyteczne i konieczne ścieżki, dróżki, przejścia. Na resztę nie warto tracić sił. W ten sposób całymi tygodniami tkwią pod śnieżną pokrywą niektóre uliczki, chodniki, zakamarki czy podwórka. Skazane na zimowy niebyt. Co więcej los taki spotkał wiele samochodów. Można z nich wróżyć jak z warstw geologicznych... Ta fiacina męczy się pod półmetrową warstwą – czyli od Wielkiej Śnieżycy sprzed tygodnia nikt nawet fiaciny nie próbował odkopać. Tamtego auta nie widac wcale. Stoi jak dziwnie wypiętrzony pagórek na skraju chodnika. Skazane na nieobecność, postawiona kreska.
A ludzie mają szansę nie działać na pamięć, lecz wyznaczyć nowe ścieżki. Tabula rasa.
Wczoraj -
Znów spadł śnieg. Zaczynam jeszcze bardziej rozumieć naszych dawnych pogańskich przodków oddających cześć słońcu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz